Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/224

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 218 —

sknął wspaniale, jak rasowy rumak, który chce zrzucić jeźdzca, gwizdnął przez nos kurka, chcąc mnie odstraszyć, stęknął głęboko z rezygnacji i rozpoczął wreszcie szemrzeć już jednostajnie, ułagodzony, widząc, że z mistrzem sprawa. Szczygieł, sprawny jak maitre wielkiego paryskiego hotelu, ubierał stół do uczty, w której mieli wziąść udział trzej królowie; ku memu niesłychanemu zdumieniu i wprost nieprzyzwoitej radości wydobył ze swych juków butelkę wina, którą ustawił na środku placu, jak wzniosłą kolumnę Vendome, spostrzegł jednak ten obrzydły kafr mój rozelśniony wzrok, bo zbliżywszy się do mnie, zapowiedział mi szeptem:

— Matka Boska cię pokarze, gdybyś z tego wychlał choć kropelkę, — wino jest dla Szymona!

— Słusznie! — odszepnąłem mu z całem przekonaniem i dlatego, żem miłował Szymona więcej, niżbym miłował brata i dlatego, że wszystkie zaklęcia bogobojne miały na mnie niesłychany wpływ.

Po chwili, kiedyśmy spojrzeli na stół, pomyśleliśmy z wielkiem przekonaniem, że niejaki Lucullus i niejaki Gamasz, to byli partacze pierwszej klasy, szewcy, a nie smakosze. Czy Lucullus jadł marynowanego w cebuli śledzia? Nie jadł, bo nie wiedział, co dobre. Czy Gamasz pożarł kiedy wianek serdelków? Gamasz był także bał-