Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/223

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 217 —

Kiedy zechcesz, powrócisz do siebie, ale to ani dziś, ani jutro; będziesz siedział tutaj i malował. Namaluj Bończę jako Hamleta, kiedy w rękach trzyma czerep Yoricka; ja ci będę pozował do tej czaszki, doskonale, co!? Pamiętasz jakem ci pozował do „Wisielca w parku“? Znalazłbyś taką drugą fizjonomję od szubienicy?

Myślałem, że się biedaczysko uśmiechnie, ale nie. Po chwili kurcz kaszlu znów go ułapił za pierś i złemi rękoma dławił go za gardło; pomyślałem, że gdyby go trzeba nawet przywiązać do łóżka, to go stąd nie wypuścimy.

W tej chwili z nocnej swej wyprawy powrócił Szczygieł, obładowany, jak wielbłąd w pustyni; przemokły był do nitki, bo rzecz prosta, jak wyszedł z parasolem pod pachą, tak też z nim powrócił, ani na chwilę go nie otworzywszy, bo zapomniał na śmierć, że go ma przy sobie, — tak zresztą było zawsze i nie było się czemu dziwić. Zdjął z siebie ładunki, spojrzał na Chrząszcza, potem na mnie; porozumieliśmy się wzrokiem i zatwierdziliśmy jednogłośną uchwałę, że choćby nam przyszło użyć siły, Szymon już stąd nie wyjdzie.

Po chwili rozbłysło światło w salonach Szczygła, okno zostało zakryte bardzo słonecznym, wielkim obrazem, samowar, oddany w doświadczone moje ręce, zadymił, zasyczał, poczem par-