Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/222

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 216 —


Zastanowiło mnie to, że Chrząszcz, który zwykle mówił nieporządnie, niewymyślnie, po prostu, bez silenia się na szukanie jakiegokolwiek zaokrąglonego słowa, mówił teraz do mnie jakgdyby patetycznie, jakgdyby wygłaszał frazesy z roli, dobrze umianej. W istocie dobrze ją umiał. Tych niewielu ciężkich, strasznych słów uczył się ten człowiek równo przez dwa lata i szlifował je własnem sercem w długich rozmowach z samym sobą, w swojej zimnej pracowni pod dachem, gdzie mieszkała z nim przyczajona rozpacz, smutek oniemiały i ślepy ból. Pojąłem teraz, że Szymon tam już wrócić nie może i to za żadną cenę, dlatego po pierwsze, że zczeźnie z głodu i z zimna i dlatego po drugie, że oszaleje, jeśli nie będzie przy nim ustawicznie kogoś, co go gwałtem zwróci w inną stronę, aby patrzył przed siebie, nie po za siebie gdzie zostało plugawstwo.

Miałem wrażenie, że biedak nie chce wracać do siebie, że go tam wprawdzie coś ciągnie, lecz równocześnie trwoży się tej mroźnej samotności pod dachem, dokąd się jak nietoperze na opuszczoną wieżę, złażą wraz zmrokiem wszystkie smętki, które wiatr jesienny z całego zwiewa miasta. Kiedy więc wiatr z deszczem, bijący o szyby, zgłuszył ostatnie echo pokrwawionych słów Chrząszcza, powiedziałem mu:

— Szymek, ułożone więc, że zostaniesz tutaj?