Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/218

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 212 —


— Jeśli go tu nie zastanę, to cię zabiję.

— Bardzo słusznie, — odrzekłem, — kiedy wrócisz?

— Za godzinę.

— Niech cię Bóg prowadzi!

Szczygieł bał się widocznie nowej rozprawy z Chrząszczem, bo zbierając się do wyjścia, ciągle odwracał głowę, potem, już ubrany, począł czynić jakieś niezrozumiałe strategiczne poruszenia koło drzwi, koło których niby czegoś szukał; nagle jednym skokiem znalazł się po za niemi. Nie byłem usposobiony do śmiechu, nie mogłem się jednak od niego powstrzymać, obserwując tę cudownie prostą, poczciwą, kochaną naiwność naszego przyjaciela. Szło mu o to, aby Szymon nie spostrzegł, że on wychodzi, więc dlatego ten nieporównany dyplomata wałęsał się koło drzwi przez dziesięć minut z kapeluszem na głowie i z parasolem w ręku. Chrząszcz, naturalnie, widział to wszystko, zdaje się jednak, że mu zabrakło siły do protestu, spojrzał tylko boleśnie w stronę drzwi, kiedy Eustachy znikł za niemi. Zapytał cicho:

— Dokąd on poszedł?

— Zdaje mi się, że po naftę — zaraz wróci...

Zbliżyłem się do Chrząszcza i położyłem mu lekko rękę na głowie.