Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/216

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 210 —


Po chwili jednakże usłyszałem pierwsze i ostatnie w życiu dłuższe przemówienie niemowy Eustachego Szczygła. Mówił cicho, lecz dotkliwie; zdawało się, że każde słowo z osobna przypływa do ludzkiego serca, złotym swoim dźwiękiem je otwiera i wchodzi w nie tak dobre, jak dobroć sama. Dziwna to była mowa.

— To ty myślisz, Chrząszcz, że przyjaciel to jest pies, prawda, zły, rudy pies? Przecież tak myślisz? Naturalnie! Po co będziesz szedł do przyjaciela, kiedy to pies? Ja bym także nie poszedł... Pewnie! pewnie... Ale bogdajbym skonał, gdybym tak miał pomyśleć... Ty to tam jesteś mądry, wiesz, co robić! Naturalnie, że wiesz... Może nie? Trzy dni nie jeść, to przecież bardzo zdrowo... Głowę bym ci rozbił chętnie za takie gadanie!... Oj, Matko Boska! Toż to są złodziejskie kombinacje! I tobie nie wstyd? Chrząszcz, gadajże do stu tysięcy djabłów, czy tobie nie wstyd? Gadaj, bo się wścieknę! Przecież jakaś poduszka u mnie jest, przecież ten medal parszywy bym sprzedał. A ty zaraz hrabia! Pewnie... pewnie!.. Szczygła będziesz prosił! Szczygieł, sprzedaj poduszkę! Jak można? A ja bym sobie z trumny poduszkę wyjął i sprzedał, abyś miał co jeść... Ja bym dla przyjaciela... Chrząszcz!.. na miłość boską, nie dajcie mi mówić, bo się zirytuję... Szymek, coś ty najlepszego