Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/215

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 209 —


W tej chwili ozwał się cichutko szept, podobny do jęku:

— Nic nie jadłem...

— Chryste Panie! — jęknęło nam w duszy. Szczygieł zaś pytał z dziwnym trudem, udając srogość, która się wciąż zaczepiała o łzy, jak o ciernie.

— Długo?

— Trzeci dzień, — odpowiedział szeptem Szymon i podniósł na nas swoje oczy, tak biedne, tak ciche i tak spalone gorączką, cierpieniem i głodem, że patrzeć nie można było na nie, na oczy tego cudownego malarza, który talentem przerósł miljon, a sercem przerósł siebie.

Cisza była w tej chwili wśród nas taka, że słychać było najwyraźniej głuchy świst w piersiach Chrząszcza i siek drobniutkiego deszczu na szybach. Ciemno było, więc nie przysięgnę, że widziałem, przysiądz jednakże mogę, że się dwie wielkie łzy ukazały w poczciwych oczach Szczygła; dziwny człowiek! gdyby jemu samemu ucinali prawą rękę, którą malował, to by się pewnie przypatrywał najspokojniej, robiłby swoje ponure dowcipy i pytał by pewnie chirurga, czy ma się ułożyć inaczej na operacyjnym stole, aby chirurgowi było wygodniej? A teraz płakało stare chłopisko, długie jak sosna, twarde, jak żyła i oddychało tylko ciężko.