Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/212

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 206 —

ramentu[1], to także należy zanotować, że wyzwolony członek jednego z takich wyzwolonych fachów za żaden majątek nie usiedzi w uczciwym domu od tej chwili, kiedy na ulicy zapalą dychawiczną latarnię. W knajpie będzie siedział, bo to się nie liczy, po za tem jednak w żadnym zamkniętym lokalu; może być deszcz, zawierucha, Sodoma w powietrzu, Gomorra na ziemi, to nic, taki jeden z drugim, okręci się w jakąś imitację płaszcza i będzie łaził po deszczu i błocie. Znając dokładnie ten solidny szczegół z psychologji naszych braci, byliśmy pewni, że się nam za chwilę lokal opróżni, co się też stało dokładnie, jakby po zapaleniu pierwszej latarni na ulicy podawano bezpłatną kolację z szampanem.

Zostaliśmy we trzech u Szczygła, ja w tej, niczem nie uzasadnionej nadzieji, że u przyjaciela malarza, nagrodzonego złotym medalem, znajdzie się przecież coś do zjedzenia, inaczej za co — pytam, — szympansowi temu dali takie odznaczenie? Chrząszcz widocznie nie chciał wychodzić z innymi, teraz jednak podniósł się z trudem, podniósłszy się zaś, począł kaszlać chrapliwie. Dla człowieka ze zrujnowanem płucem, z którem się tam coś wieczyście działo nowego, najstraszliwszą porą była wiosna i jesień, a do tego jeszcze jesień taka, jaka była tego nieszczęsnego roku: zaplugawiona, przemokła od deszczu,

  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak dwóch stron; tekst uzupełniony na podstawie innego wydania.