Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/209

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 203 —

aktor i stary kawalarz Saturnin Bończa, przysiadł się do niego i z obłąkanemi ruchami rąk i nóg opowiadał mu zwarjowane rzeczy:

— Czemu pan jest taki smutny? Taki młody, a smutny. Panie Chrząszcz, co ja mam dopiero mówić, ja którego niedawno ugodził cios w serce, zadany rękoma własnych dzieci?!

— To pan ma dzieci? — zapytał Chrząszcz łagodnie.

— Ja? dzieci? Właściwie to je miałem, teraz już nie mam. Przekląłem wszystkie, prócz jednej z córek moich, która umarła...

Szymon spojrzał na niego z serdecznem współczuciem.

— To panu umarła córka? Mój Boże!

Ten stary bałwan, Bończa, sam się zasmucił, zupełnie szczerze.

— Niech panu rękę uścisnę za współczucie, bo mnie nikt dotąd nie pożałował. Tak, panie Chrząszcz, umarło biedactwo na moich rękach, a umierała tak ładnie, że dostała brawo!

— Co takiego? — zdumiał się malarz.

— Dostała brawo. W naszej rodzinie to już taki zwyczaj. Ale przedtem, co to było przedtem! Myślę sobie: stary jesteś, Bończa, więc nie duś pieniędzy! Bo i na co mi złoto w moim wieku, niech pan sam powie! Wołam więc moje trzy córki i powiadam: bierzcie, dzieci, bo pieniądze