Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/208

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 202 —

wstwa, jak jeden rzeźbiarz napluł na wystawie na swoją własną rzeźbę, która była podobna do rzeźby jego przyjaciela, co go zmyliło, — o tem rozprawiając i o owem, — zamiatałem mu pracownię, za co Chrząszcz dziękował mi, smutno się uśmiechając.

Szczygieł więcej uczynił. Na tem piętrze, na którem mieszkał Chrząszcz, mieszkała jakaś hołota, która miała służącą; Szczygieł tak potrafił przemówić do tego kloca, że Chrząszczowi gotowała herbatę i przyszywała mu guziki, w zamian za to Szczygieł przysięgał jej uroczyście, że się z nią najformalniej ożeni, czeka tylko, aby umarł jego wuj, stary bardzo hrabia, któryby na to małżeństwo nigdy nie pozwolił. Jak takie długie opowiadanie Szczygieł wyraził ludzką mową, tego nie wiem, sądzę, że po za słowami musiał na zadatek małżeństwa użyć też jakichś wymownych gestów, bo ten nieszczęsny kloc uwierzył i niemal własnem mlekiem karmił naszego przyjaciela.

Wszystkiego tego jednakże było za mało. Widać to było w tej chwili, kiedy Chrząszcz, ćmiąc jakąś fajkę, siedział, jak człowiek wcześnie postarzały, z jego zaś spojrzeń, ktoś tak dobrze go znający, jak my, wyczytał zaraz, że się w nim tli jakaś smutna, cicha zazdrość, kiedy patrzy na całe zgromadzenie wrzaskliwe, pogodne, wesołe i beztroskie. Patrzył, patrzył i dumał. Poczciwy