Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/202

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 196 —

powietrze i zwalił się... Chciałem w jego krwi umyć ręce, alem tego nie zrobił, bo to za grube. O, przyjacielu! Com ja się nacierpiał, com ja się nadręczył. Wreszcie wczoraj wieczorem załatwiłem rachunki. Szczygieł, czemuś ty tego nie widział! Szczygieł, przyjacielu, przyjdź, kiedy będę mordował kogo, przyjdź, a będziesz miał biesiadę. Przyjdź jutro, jutro zamorduję własnego syna... Dziś piję, bo mnie dręczy zbrodnia wczorajsza... Upiłem się krwią.

Gość, który siedział przy stoliku obok, powstał blady, przystąpił do nich i rzekł głośno, aż echo poszło po sali:

— W imieniu prawa aresztuję was.

Takiej sensacji dawno nie było. Mecenas, Szczygieł i Bończa, wziąwszy się pod ręce, szli pod strażą agenta, każdy zaś na swój sposób ryczał ze śmiechu. Cynizm ten oburzył nawet policję. Kiedy ich stawiono przed komisarzem, djalog był następujący:

— Panowie są pijani!!

— Z łaski bożej, tak, — rzekł smutno Bończa.

— Jak się pan nazywa?

— Saturnin Bończa z przeproszeniem Waszej Ekscelencji.

— Jakto? Czy słynny aktor?

— Żadna praca nie hańbi. Czy ja mam pretensję do pana o pański zawód?