Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/182

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 176 —

śpi jak zabity. Niczego się w życiu tak nie obawiałem, jak wschodu słońca następnego dnia. Ale to trudno, musiało wejść.

Poczęliśmy od rana grać najgłupszą z kqmedji. Jak gdyby nic, gadaliśmy o wszystkiem, byle nie o tem, o czem należało mówić; czułem, że biedactwo Szymon przechodził jakieś piekielne męki i tylko zęby zaciska; nie wytrzymał jednakże. Szczygieł się krzątał około niego, jak matka koło chorego dziecka, złoty dobry chłop, a w pewnej chwili Szymon ujął go za rękę i spojrzał mu głęboko w oczy. Widziałem, że Szczygieł pobladł.

— Wiedziałeś wszystko? — spytał Szymon cicho.

— Tak! — odrzekł Szczygieł.

— Skąd wiedziałeś?

— Wszyscy wiedzieli.

— Czemuś nie powiedział?

— Mówiłem, ale źle. Pisałem.

Chrząszcz się zamyślił.

— Tak to prawda. Źle mówiłeś, choć mogłeś nic nie mówić. No, trudno... trudno... trudno...

Wstrząsnął serdecznie rękę Szczygłowi i ciężko usiadł.

Historja była najzwyczajniejsza pod słońcem. Gdyby Chrząszcz chciał zabijać wszy-