Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/18

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 12 —

nigdy nic nie dawał, nigdy jednak od nikogo nic nie brał, — radosny i wolny duch.

Taki był, kiedy dnia trzynastego czerwca, o godzinie szóstej popołudniu krążył swobodnym krokiem po żwirze łazienkowskich alei. Przypatrywał się drzewom i ludziom, kwiatom i chmurom i błogosławi im jasnością spojrzenia. Wszedł właśnie roześmiany w aleję, którą jeżdżą bogate lafiryndy i przystanął, widząc, że z daleka nadjeżdża powóz. Przystanał na chwilę, dobrze jest bowiem znać jego numer, niewiele bowiem powozów jeździ z takim szykiem, z jakim ten nadjeżdżał.

Siedziała w nim donna, niesłychanie wytworna, nie tak jednak, aby przez moment nie można było pomyśleć, że jej dziadek był kamienicznym stróżem. Przed oczyma pana Pawła mignęła twarz, wcale piękna, choć sztywna i umiejętnie pobielona, co go bynajmniej nie zastanowiło, on patrzy bowiem cieka wym wzrokiem na latarnie, na których szkle, wedle zwyczaju, czerwoną farbą maluje się numer dorożki.

— Niema! — pomyślał, — to jest powóz prywatny...

Słuszności tej uwagi dowodziła również baronowska korona, pyszniąca się z boku powozu; jej się tedy począł przypatrywać pan