Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/173

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 167 —

niego, naprawdę zaniepokojony i położyłem mu lekko rękę na ramieniu, Szymon drgnął.

Zapytałem cicho:

— Co ci jest?

On spojrzał na mnie błędnie, patrzy, patrzy, jak nieprzytomny, potem zwalił mi się głową na pierś i ryknął płaczem.

— Jezus, Mar ja! — myślę, głośno zaś mówię:

— Uspokój się, Szymek, uspokój... Co ci się stało? Kochasz Andziulkę, no to i dobrze. Ona ciebie pewnie także... No cicho! Ot, stary chłop i płacze, jak panienka... Andziulka jest dziewczyna, a pewnie tak nigdy nie płacze...

Com ja powiedział. Boże drogi! Te słowa podrzuciły Chrząszczem, że aż się zaniósł od płaczu; nie można go było uspokoić w żaden sposób, po długim dopiero czasie udało mi się go ułożyć i biedaczysko zasnął, jak kamień.

Siedząc nad Chrząszczem, zacząłem tę całą sprawę rozbierać „powieściowo“ i układać w całość pojedyncze cząstki mozajki; coś między nimi musiało zajść bardzo poważnego, — ale co? Żeby Chrząszcza doprowadzić do dziecięcego płaczu, na to trzeba było czegoś niesłychanego, nie tego jednakże, żeby jemu wyrządzić krzywdę, bo by wtedy zaciął bestja swoje wilcze zęby i byłby twardy tak skała. W takim razie, on jej wyrządził krzywdę... Boże miłościwy!