Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/170

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 164 —

gadała, a Chrząszcz siedzi godzinami i słucha. Miałem dla tej dobrej panienki dziwną sympatję, że zaś Chrząszcza traktowałem, jak wielkie dziecko, wyobrażałem sobie rozmowy tych dwojga dzieciaków. Obawiałem się tylko, czy Szymonowi na rękę jest współlokator, to też jednego wieczora rozmówiłem się z nim bardzo szczerze.

— Słuchaj, Szymciu, może ja ci przeszkadzam w robocie? Powiedz, a żadnej mi przykrości nie wyrządzisz, bo mi ofiarują cudowne mieszkanie za psie pieniądze, mogę się wyprowadzić choćby jutro. No, jakże?

Chrząszcz spojrzał na mnie bardzo, bardzo smutno i poraz pierwszy w życiu nie odpowiedział mi ani słowa. Usiadł, rękoma objął głowę i siedział tak nieruchomo.

Źle jest, — pomyślałem.

A to nietylko było źle, to było nawet strasznie.

Minęło już ze dwa tygodnie od pierwszego posiedzenia i od dwóch tygodni, wracając wieczorem do domu, czułem ciężki zapach perfum, który już u nas osiadł na stałe. Wszelkie dane wskazywały na to, że Andziulka przychodzi sama. Na portrecie coś tam niby przybywało, ale tyle, co kot napłakał. Szczygieł już kończył portret tego bandyty z fotografji i stworzył coś takiego, czem się żadne z muzeów kryminalnych