Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/165

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 159 —

u niego najwyższy stopień humoru. Spojrzałem na niego podejrzliwie i coś mnie ukłuło w serce; Szczygieł nadaremnie się nie śmieje, bałem się jednakże pytać go z obawy, że go zabiję, jeśli mi pocznie odpowiadać metodą trochę podchowanego kretyna.

Kiedy w oznaczonym czasie powróciłem do domu, zastałem Chrząszcza całego w ogniach; biedny chłop płonął jak buda ze słomy, oblana naftą; stał przed rozpoczętym portretem i patrzył w niego, jak sroka w kość. Opowiedział mi bezładnie przebieg całego posiedzenia, z czego dowiedziałem się przy pewnym wysiłku inteligencji, że mama przyprowadziła tylko Andziulkę, sama zaś prędko odeszła, gdyż miała jakieś sprawy na mieście, że go zaklęła na schodach, aby Andziulki nie przeraził jakiem niestosownem słowem, nieopatrznie użytem w rozmowie, na co on jej dał najświętsze słowo honoru, że się potem wogóle bał mówić, aż Andziulka sama zaczęła. Co mu mówiła? Boże drogi! Skarżyło się biedactwo złote, że jej jest w życiu bardzo ciężko, że niema nikogo, co by ją mógł zrozumieć, że nie ma się nikomu poskarżyć, niema się przed kim użalić, ani przed kim wypłakać! Chrząszcz biedaczysko sam miał łzy w oczach, kiedy mi to nieszczęsne składał sprawozdanie.

— Przecież ma matkę? — bąknąłem.