Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/162

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 156 —

mu również nago, za cały strój mając na trupiej głowie kapelusz z wyrudziałem piórem. Bardzo mnie męczył ten sen i zasmuciła mnie śmierć jedynego mego przyjaciela, który wstał rano wprawdzie żywy, lecz wiele w nim tego życia nie było. Bał się najwidoczniej pierwszego posiedzenia z Andziulką, która miała przyjść około dwunastej.

Całe rano mieliśmy bardzo zajęte; najpierw obaj wspólnemi siłami zamiataliśmy apartament, co nie było rzeczą łatwą, zważywszy, że mieszkamy tu już jedenasty miesiąc, a miotła nie tknęła dotąd lustrzanych naszych posadzek. Apartament nasz znajdował się tedy w dziewiczym stanie niechlujstwa, godnym augiaszowego gospodarstwa; wymietliśmy wszystko na schody pod najbliższe drzwi jakiegoś burżujskiego mieszkania, z czego później była sroga awantura; następnie rozwieszaliśmy obrazy z wielkim zmysłem dekoracyjnym, ze starej jakiejś płachty sporządziliśmy prawie indyjską makatę, która posłużyła do zakrycia gospodarskiego sprzętu: miednicy, kubła na wodę i samowara. Przy usilnych staraniach po jakichś dwóch godzinach salon nasz już tak bardzo jak poprzednio nie przypominał kryminału i gotów był na przyjęcie nawet księżniczki.

Wreszcie zabrał się Chrząszcz do tualety. Czesanie zgrzebłami konia można równie dobrze