Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/157

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 151 —

padku nie byłem potrzebny. Skłoniłem się z szacunkiem przed panną, nonszalancko pożegnałem ropuchę i pozostałem w apartamencie, Szymon bowiem sprowadzał je ze schodów. Z odprowadzki tej wrócił nie sam, bo ze Szczygłem, który właśnie szedł do nas i spotkał się na schodach z całem towarzystwem; Chrząszcz go przedstawił, poczem po dłuższej chwili rozmowy, podczas której Szczygieł powiedział dwa razy: ha! ha! — przyszli obaj do pracowni, gdzie się rozpoczął zwarjowany taniec wojenny Szymona Chrząszcza, który ni stąd, ni zowąd chwycił mnie wpół i począł tańczyć ze mną, chwycił potem Szczygła, który, nie broniąc się, odtańczył z wielką powagą jakiś taniec szkieletu.

Ze dwie godziny opowiadał Szymon Szczygłowi wszystkie szczegóły wizyty, bredził, jęczał, krzyczał, płakał nad „nieszczęsną sierotą“, śmiał się z radości, gwizdał z zachwytu, jednem słowem, czynił to wszystko, po czem mało nawet doświadczony psychiatra w lot poznaje, że będzie miał uporczywego pacjenta. Efekt rozmowy był zupełnie niespodziewany. Chrząszcz, jakby sobie nagle coś przypomniał, całuje zacnego naszego przyjaciela z dubeltówki, potem mówi:

— Eustachy, jesteś mój przyjaciel?

Szczygieł pokiwał dziwnie głową na znak, że to nie ulega najmniejszej wątpliwości.