Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/153

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 147 —


Chrząszcz nic nie odpowiedział, lecz patrzył tak dziwnie, jakby się przygotowywał metodycznie do nagłego pomięszania zmysłów. I wtedy najniespodziewaniej usłyszeliśmy głos panny Andziulki, która dotąd dziwnie nieśmiało odpowiadała jedynie twierdząco na zapytania straszliwej swojej matki.

— Ja wiem, że z fotografji portretów się nie robi, ale trudno, kiedy modela nie ma. Panie mistrzu! Niech pan uczyni wyjątek, tak nam na tem zależy; lepszego, niż pan malarza, mojem zdaniem, niema w naszym kraju, więc dlatego tak bardzo pragnęły byśmy mieć portret pańskiego pendzla. Niech się pan zgodzi, ja pana bardzo, bardzo proszę...

W miarę tych słów Chrząszcz się podnosił z siedzenia i chwiał się na nogach; widziałem najwyraźniej, że na czoło wyszły mu krople potu. Nie patrząc na nikogo, podszedł ku słodkiej tej panience i odważył się na coś, co było u niego bohaterstwem: pocałował ją w rękę. Pocałunek ten przypomniał mi wprawdzie żywo trzask z bata, kiedy dorożkarz się upił, a koń oszalał, nie mniej jednak podziw mój był bezgraniczny.

— Ja zrobię ten portret... — rzekł, ciężko dysząc.

— Wiedziałam, że pan jest przezacny — powiedziała Andziulka cichutko.