Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/151

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 145 —

ścionki, włosy z rozdziałem na boku, zakręcały się nisko na czole we flores, bardzo wdzięczny i wymowny. Kiedym patrzył na tę miłą twarz, przyszło mi na myśl, że ten człowiek nie mógł skończyć od jednego litra spirytusu, to był bowiem dla niego naparstek.

Starsza dama rzekła:

— To jest jego ślubna fotografja...

— To zaraz widać, — odrzekłem, do tej pewności bowiem upoważniał mnie ów kwiat pomarańczowy w klapie surduta, chociaż stryczek, związany w niej w formie wstążeczki orderowej, byłby mnie mniej zdziwił. Trzymałem jednak fotografję w palcach z dziwną trwogą; kiedy poznałem już obu rodzicieli anielskiej panienki, uczyniło mi się jej żal jeszcze więcej. Skąd do tej wiedźmy i do tego obwiesia przyszedł ten rajski ptak, ta niewinność sama i sama czystość? Wiedząc jednak, że kochała tego kryminalistę ojczyma, jak ojca, bo to ciche, dobre serce, zdolne jest tylko do miłości, chciałem jej zrobić przyjemność. Obawiałem się też przez chwilę, aby mnie ten straszliwy gość z fotografji z nagła nie uderzył nożem, bo taką miał minę. Rzekłem tedy trochę niepewnie:

— Wspaniały mężczyzna i bardzo przystojny...

— O, tak, to był prześliczny człowiek, —