Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/149

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 143 —

z czem jej było niesłychanie ładnie. Na oczach łzy jej jeszcze nie obeschły i nieco przybladła ze wzruszenia; jakiś zabłąkany promień słońca, który nigdy nie zaglądał do plugawego naszego atrium, teraz, jakby zwabiony zjawieniem się w niem rajskiego ptaka, który się rodzi gdzieś na słońcu, zajrzał przez okno i padł na jej właśnie twarz. Widzieliśmy wiele kobiecych twarzy, lecz nigdy dotąd nie spotkały grzeszne nasze oczy twarzy z wyrazem takiej prze jasnej światłości. Promień wodził się, jakby z lubością po tej twarzy i zdawało się, że szukał ust. Spojrzałem na Chrząszcza i zdumiałem się serdecznie: ten człowiek, który nigdy się nie modlił, modlił się w tej chwili; miał wprawdzie przytem minę fałszowanego paralityka, który się modli pod drzwiami kościoła, ale modli się naprawdę, bo nie spuszczając z niej oczu, jak ze świętego obrazka, szeptał coś sam do siebie i od czasu do czasu składał ręce. To był jakiś hymn olśnionego wspaniałym widokiem niedźwiedzia. Zdumiało mnie i to także, że Chrząszcz, który z fachu i z przyzwyczajenia zwykł był podziwiać kobietę raczej od dołu, badając, czy z jej golizny można by cokolwiek przenieść na obraz, teraz gwałt własnej zadając naturze, nie śmiał spojrzeć na końce jej palców i patrzył, oczarowany w jej twarz, naprawdę czarującą.