Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/145

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 139 —


Trzeba mieć zwyczajne złodziejskie szczęście, żeby coś podobnego z takich usłyszeć ust. Wyraźnie złodziejskie szczęście; Chrząszcz całe życie dobry był do konwersacji ze stróżem i z gorszego gatunku dorożkarzem, ja napisałem dziesięć książek i dotąd mi nigdy nikt niczego podobnego nie powiedział. Chrząszcz się zarumienił, jak panna i nie wiedział, co z sobą zrobić; czułem, że zrobi coś nieoczekiwanego, więc albo szczupakiem rzuci się z radości przez okno z szóstego piętra na bruk i roztłucze głową parę płyt kamiennych, zawaliwszy po drodze ze trzy balkony, albo rzuci się na to śliczne biedactwo i zacznie ją całować. Walczył przez chwilę z sobą, uderzył się potem ręką w czoło, chwilę myślał i powiedział, na co się tylko mógł zdobyć najlepszego:

— Czyste warjactwo, jak Pana Boga kocham!

Było to wyrażenie dość nieokreślone i nie wiadomo było właściwie, kto zdaniem tego idjoty zwarjował, nie było jednak czasu na bliższe deliberacje, gdyż głuchy grzmot zawarczał znowu z gardzieli starszej damy.

— Panie Chrząszcz, — mówiła z wielką powagą, dobrą na Sąd Ostateczny, — pan, jak widzę, nietylko jest sławnym malarzem, ale przytem człowiekiem dobrego serca. To też myślę, żeśmy dobrze trafiły, nieprawdaż Andziulko?