Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/137

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 131 —

w ten przynajmniej spobób chciał ocalić dziewiczą swoją białość. Kapelusz wraz z tem wspaniałem piórem tworzył wykrzyknik, znak zdumienia, zachwytu, rozpaczy, zgrozy, oburzenia, wstydu, trwogi i nieludzkiego bólu nad zdaniem, którego treścią była cała postać owej damy; jeśli kapelusz był wykrzyknikiem, to dama jako zdanie była zdaniem suchem, jałowem, treściwem, ale zdaniem dantejskiem, piekielnem, niesamowitem, wypowiedzianem przez jakiegoś djabła stylistę, była aforyzmem o życiu, ale aforyzmem niechlujnym, plugawym i bezbożnym. Przy wysiłku fantazji można było ten dziwaczny stwór niewieści przyrównać do wielkiej brodawki, do nadgniłego grzyba, do czego kto chce zresztą. Podziw budziły w tym okazie z panoramy woskowych figur jedynie oczy, które dosłownie pracowały, role między siebie podzieliwszy; kiedy prawe uśmiechało się do człowieka, z którym rozmawiała jego pani, wtedy lewe, puszczone samopas, jako ogar ze smyczy, goniło po przestrzeni, zaglądało wszędzie i widziało wszystko: liczyło obrazy, dojrzało dziurawy but pod łóżkiem, stary kapelusz na szafie, dwa gwoździe, wbite w ścianę, wrony za oknem, otwarty list na stole, tytuły książek. Potem lewe uśmiechało się, odpoczywając, a prawe gnało na szpiegowskie wywiady i zauważyło ze swojej strony, co było do zauważe-