Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/136

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 130 —

ludzkiej twarzy tkwi zawsze jakieś podobieństwo do fizjognomji ze świata zwierzęcego; twarzy małpich jest najwięcej, pozatem istnieje wśród galerji gęb ludzkich niesłychana w tych podobieństwach rozmaitość. Twarz tej starej pani przypominała fizjognomję amerykańskiego kondora, który jest czegoś niesłychanie zmartwiony i ma nerwowy ruch, polegający na ustawicznem wydłużaniu i kurczeniu szyi, jakby całe życie nie mógł czegoś przełknąć i wciąż jakby się z lekka dławił. Wszystkie możliwe grzechy: główne, poboczne, śmiertelne, przeciw Duchowi Świętemu, przeciw Kościołowi, jednem słowem cały kodeks niebieski, zebrane były na tej twarzy i splotły się na niej w spojrzeniu, przed którem zadrżałby Belzebub. Z tego wszystkiego, jak cieniutka struga brudnej wody sączy się przez jakąś wyrwę w rynsztoku, wyciekał uśmiech tak miły, taki serdeczny i taki szczery, że się człowiekowi, na którego głowę spłynął przypadkiem ten promień uśmiechniętej łaski, czyniło niedobrze.

Z pod czarnego wyrudziałego kapelusza, który jakąś kitą pierza, przypominającego wyparszywiały ogon żydowskiego konia, machnął już dawno rozpaczliwie nad swoim żywotem i chwiał się na tej dziwnej głowie konającymi ruchami, wymykały się kosmyki siwych włosków, które śnieg zmoczył i tajał na nich szybko, jakby