Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/130

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 124 —


Bogdajeś skonał! Znowu nic nie gada, tylko cichutko jęknął, jak zranione ptaszę. Wreszcie pyta:

— Kiedy znowu?

— Co znowu?

— Bal!

— Już nie będzie.

— To źle!

— Tak, to bardzo źle...

Szczygieł opuścił głowę na piersi i westchnął z głębi brzucha, którego miał jakie takie ślady. Potem znowu mówi:

— Czy już można?

— Co, czy można?

— Pójść...

— Można.

— Moje uszanowanie.

Spojrzał w sufit, westchnął niezmiernie smutno i poszedł. Bardziej stylowego człowieka nie widziałem w mojem życiu; znajomi jego opowiadali, że wewnątrz jest on zupełnie obłąkanie wesoły, melancholijny jest tylko na fizjonomji, to niby tak, jakbyś cyrk postawił na środku cmentarza. Ale mnie się zdaje, że tak wesołym jak Eustachy Szczygieł, „do środka“, może być tylko nieboszczyk; ten człowiek z taką twarzą mógłby robić majątek, trzeba tylko, żeby stanął na rogu ulicy, albo pod katedrą i mówił: „Dobro-