Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/111

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 105 —

kiej tej prawdzie na kredyt, lecz każdy do uznania jej chciałby przejść przez osobiste doświadczenie. Wielcy moraliści powinni takie wzniosłe prawdy wpajać w ludzi sposobem poglądowym: dać każdemu z upartych niedowiarków sto tysięcy rocznej renty i rzec mu: „nie chciałeś wierzyć, idź teraz, cierp! zobaczymy, czy będziesz szczęśliwy!“ Szkoda jednak, że wielcy moraliści są mocni tylko w gębie, a pozatem są to sami oberwańcy. I to także jest złe, że najgłębiej tkwiącą zasadę można wyrwać, jak ząb. Znaliśmy jednego apostoła wstrzemięźliwości, który się rozpił z rozpaczy, że nie znalazł ani jednego zwolennika. Była raz jedna miłościwa pani, która chodziła po kawalerskich mieszkaniach zbierać ofiary na nieprawe dzieci w Kochinchinie i nietylko, że zebrała mało, ale jej osobiście przybyła jedna sierota niewiadomego ojca.

O, życie jest bardzo złośliwe i nie ma innego proszku na tego dokuczliwego owada, jak tylko filozofja, raczej filozoficzny spokój, wzniosłość ducha, litościwa wzgarda, wspaniałe wzruszenie ramion, uśmiech nie z tego świata.

Właśnie tę metodę w stosunku do życia zastosowaliśmy z Szymonem Chrząszczem.

Patrzano też na nas z podziwem i z zawiścią. A my nic, — jak mur. Idziemy szukać doskonałego szczęścia z majątkiem w kieszeni. Podzie-