Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/107

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 101 —


— Idź złoto do złota! — rzekłem mu na to.

— Tak, moja sztuka zadowala gusty zbrodniarzy, — mówi Chrząszcz, — ale to był bardzo miły człowiek...

A ja, co miałem dwóch przyjaciół hrabiów, kilku dyrektorów banku, paru dyrektorów teatru, siedem tysięcy adwokatów, musiałem mu przyznać rację.

Z tem wszystkiem otworzyły się przed nami zupełnie nowe horyzonty, nie mówiąc już o tem, że posiadanie tak oszałamiającej kwoty, zmieniło w zupełności nasze społeczne stanowiska; dodało nam ono odwagi do życia i jakiejś wspaniałej pewności siebie; rozpaliło w nas wrodzoną dumę, tak, że każdy z nas, dziad z dziada pradziada, aż się uginał pod brzemieniem wspaniałej królewskości. Zauważyliśmy, że mamy twarze natchnione, że Chrząszcz ni stąd ni zowąd stał się podobnym do Michała Anioła, ja zaś cokolwiek do Zaratustry, którego wizerunku żaden z nas nigdy nie widział, ale to najmniejsze.

Chrząszcz przy tem wszystkiem, dość z natury nieśmiały, uczynił się nieprawdopodobnie bezczelnym; aroganckim był od pewnego czasu jak żyd, impertynencki, jak kelner, obraźliwy jak kokota, dokuczliwy, jak grafoman; dziwił się, że mu tramwaj nie ustępuje z drogi. Uczynił się też cokolwiek ceremonialnym i nabrał arystokra-