Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/106

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 100 —


Ale otworzyć było trzeba, bo wrzask już był na całą kamienicę. Idę otworzyć... Jezus, Marja! Policja!

Robi się szalony awantura, włażą do nas, szukają czegoś za piecem, pod łóżkiem, zaglądają nawet pod krzesła; jakiś dygnitarz zapytuje nas, czy nie był u nas taki i taki jegomość, z taką i taką twarzą, tak i tak ubrany. Stróż łajdak, nasz wróg, świadczy, że był. Mówimy więc i my, że był, że kupił obraz i poszedł. Awantura czyni się jeszcze straszniejsza, bo nikt nie chce i to bardzo słusznie nie chce uwierzyć, żeby rozsądny człowiek kupował obraz o drugiej godzinie po północy.

Pokazało się, że nasz gość to był zwykły, a raczej niezwykły złodziej, który okradł żydowski bank. No, całe szczęście, że to żydowskie pieniądze! Ciągali nas po cyrkułach, od Annasza do Kaifasza, ale wymowa nasza, jasne spojrzenie, a szczególnie niewinne nasze, z pewnym wyrazem anielstwa twarze, — przekonały szybko naszych prześladowców, że prawdą jest, co mówimy. Pieniędzy Chrząszczowi nie odebrali, to najważniejsza rzecz, bo pieniądze te zostały przez Chrząszcza uczciwie nabyte.

Po tem wszystkiem powiada on do mnie:

— Dziwna rzecz, raz w życiu sprzedałem obraz, a złodziej go kupił.