Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/98

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
80
KORNEL MAKUSZYŃSKI


Pokazała torebkę, w której był jakiś banknot i mnóstwo drobnych pieniędzy.

— No, domyśl-że się!

— Słowo daję, że nie mogę.

— Wielkanoc, głuptasku, więc chodzę po kweście.

— Aaa!

— Czegoś taki uradowany?

— Nic, nic... Cieszę się, że się tem zajmujesz. Bardzo się cieszę.

— Ty się ciesz, ale ja nie mam czasu, muszę obejść całą ulicę.

— Ale, słuchaj no, ty tak sama chodzisz?

— A z kim mam chodzić, z mamką? Przecież mnie nikt nie ukradnie. A zresztą dzwonię tylko do pań i małżeństw. Do widzenia ci, mój drogi.

— Prędko wrócisz?

— Za jakie dwie godziny.

— Może ci przysłać dorożkę?

— Och, dziękuję ci; nie doprawdy, ty jesteś za dobry. Jeżeli już tak chcesz koniecznie, to za jakie dwie godziny poślij mi dorożkę, niech czeka tu na rogu ulicy. Dobrze?

— Ależ naturalnie!

— Do widzenia!

— Do widzenia, najdroższa, do widzenia!

I poszedł tak uradowany jak Jowisz, kiedy połamał Hefajstowi obie nogi. Spadł mu z serca kamień wielkości góry. Szedł raźno, pogwizdując i dziękując Bogu, że mu dał taką żonę, która jest i dla niego i dla innych, to znaczy i dla innych zbiera, aby wszystkim było dobrze.

R młoda żona wróciła do jaskini swojego Iwa, ażeby się dać pożreć bez ubrania.

— Widzisz, że jestem pomysłowa, — mówiła uradowana.

— W istocie!

— Jak to dobrze być miłosierną po chrześcijańsku, czy nieprawda? Cnota chrześcijańska to jest piękna rzecz.

— Zawsze to mówiłem.

— Och, aż mi gorąco...