Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/67

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.



ONA MA PRZYJŚĆ.

Na drzwiach niema dantejskiego napisu, albowiem kto tu przychodzi, ten nie ma niczego do stracenia. Mowa jest o skarbach nie tyle duszy, ile ciała, a zresztą i duszy i ciała.

Wewnątrz jest on. Wnętrze jest takie jak on, a on taki jak wnętrze jego świątyni.

Jest ciemno.

Taki jak on, nie znosi świetlanych orgij. Obrosły, niedźwiedzi barbarzyniec pławił się w słońcu, leżąc równocześnie w błocie. On przeczytał trzy dzieła o historji kultury i nosi czarny, przepysznie skrojony tużurek. Do djabła mu słońce, które jest rozkoszą głupich. Zresztą do słońca jest tylko pięć porządnych rymów. Jeśli mu przeto wypadło zejść się ze słońcem na ulicy, odwraca się do niego tyłem.

— Słońce może się dziś przydać chyba do kąpieli słonecznych — powiedział aforyzm, sprzedał go po trzy centy od wiersza i kupił świecę.

— Przyjacielu, czemu nie miłujesz słońca? — pytał go człowiek, który miał żonę i siedmioro dzieci.

— Albowiem bydle to od wieków nic nie robi, tylko zapładnia ziemię. To potrafi byle bawół.

Przyjaciel się zamyślił, żali przyrównany być może do słońca, żali do bawołu.