Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/187

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
157
MEFISTOFELES


Mefisto powstał.

— Ja pana pożegnam...

— Już?

— Już! Dzień wstaje.

Filozof spojrzał przez łzy.

— Jakto? — i nic?

— Cóż ma być?... Chociaż żal mi pana. Nawet, bardzo mi pana żal. Nie odmłodzę pana, bo to żaden interes dla mnie, dusza pańska przyda się psu na buty, ale cośbym dla pana chciał uczynić.

Zamyślił się, szeroko rozkraczywszy nogi. Filozof patrzył błagalnie w oczy jego, jak zgłodniały pies.

— ...Widzi pan, ja mam trochę wpływów, filozofie, więc jedno panu zrobię. Postaram się o to, abyś pan został docentem prywatnym na uniwersytecie. Zgoda?

Filozof się zatoczył i nie mógł wymówić słowa.

Mefisto skinął mu ręką, podniósł kołnierz czarnej niegdyś peleryny i rozpłynął się w kącie w mgłę.

Filozof stał, jak słup soli bydlęcej.

Zdaje się, że myślał ciężko. Pot mu spływał wielkiemi kroplami z czoła.

Potem się powiesił na klamce.

O, filozofie!...