Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/161

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
135
HISTORJA O MALARZU


Kiedy malarzowi zrobiło się raz bardzo źle, siostra się zmartwiła.

— Może pan ma jakie życzenie?

— A jakże! — rzekł malarz — naturalnie! Przedewszystkiem chciałbym się ożenić.

Siostra się uśmiechnęła.

— Słowo daję dziewicy. Chciałbym się ożenić. Człowiek powinien się żenić, kiedy ma galopujące suchoty, bo zaraz po weselu umarłby przynajmniej. A siostra za mąż się nie wybiera?

Suchoty galopowały w malarzu, jak dorożkarskie konie. Przyszedł go raz odwiedzić mecenas jeden.

— Jakiś pan pyta, czy może przyjść do pana?

— Nie, siostro, niemożliwe. Nie mam czasu. Nie przyjmuję.

— Czemuż to?

— Jest po wpół do siódmej, a ja na siódmą zamówiłem duszę. Będę rozmawiał z duszą.

— Najwyższy czas! — westchnęła biedna siostra.

Raz go chcieli umyć.

— Nie pozwalam, krzyknął malarz, to jest zamach.

— Żaden zamach, proszę pana, ale umyć się pan musi.

— Nawet po śmierci nie!

— To trudno, ale teraz pan musi.

— Proszę się nie zbliżać, bo będę wierzgał. A zresztą mnie Kościół zakazał się myć.

— Kto panu zakazał?

— Naturalnie, że Kościół. Czy siostra wie, kto ja jestem? Pomazaniec boży, a takiemu nie wolno nigdy się myć, boby starł boże pomazanie. Aha!

Pan Bóg opuścił malarza, ale mecenasy go nie opuściły. Przyszedł wreszcie jeden i rozpoczął posłannictwo.

— No! no! niech się pan nie niepokoi. Z tego się wychodzi, czego panu szczerze życzę.

— Wierzę w szczerość panie łaskawy — jestem panu coś winien.

— Ach! któż o tem mówi?