Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/143

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
119
KOBIETA Z SERCEM


Malarz spostrzegł, że wraca pogoda i rozzuchwalił się. Podszedł ku niej blisko, tak blisko, że mu się znów zrobiło gorąco; oczy mu się zaświeciły, jak kotowi w marcu. W plecy dreszcz go drapał.

— Pani jest, że tak powiem...

— No?

— Bajeczna kobieta; człowiek nie wie, co robi.

I, jakby nie wiedząc, co robi, ujął jej rękę i podprowadził ku otomanie, która widząc, co się święci, aż zadrżała z radości.

— Może usiądziemy.

— Kiedy pan znowu zacznie...

— Niech Pan Bóg broni.

— Słowo?

— Słowo honoru.

Usiedli, a ona nie chcący przysiadła mu rękę; malarz omal, że nie zemdlał, ale uspokoił się, gdyż widocznie tego nie zauważyła; nie starał się jako żywo o to, by rękę wyswobodzić.

— Swoją drogą — myślał malarz — to jest dziwna rzecz, że ona tego nie czuje.

Ona patrzyła gdzieś w ciemny kąt, rozanielona. Na twarzy miała jakieś projekty na rumieńce; oczy jej błyszczały.

Bardzo cicho. A potem:

— Dobrze panu?

— Strasznie.

I mrugnął jakoś wesoło. Było mu wszystko jedno. Gdyby go stąd ciągnęli czterema wołami, nie ruszy się. Zaniepokoił się na samą tę myśl.

— Czy pani mnie prędko stąd wyleje?

— Ja pana?

— Naturalnie, bo może ja za długo już siedzę.

— Wcale nie, niech pan siedzi, jeżeli panu dobrze. Tylko spokojnie... Okropnie pan jest sympatyczny.

Malarz starał się zarumienić.

— Może być.

— Nawet bardzo. Zanadto ktoś jest gwałtowny, ale pozatem wszystko dobrze. Czy panu nie gorąco?