Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/142

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
118
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— Dobrze komuś?

— Naturalnie, — rzekł malarz.

— A chciałby ktoś, żeby tak zawsze było?

Przed malarzem otworzyło się niebo.

— Pani się jeszcze pyta?

A ona przechyliła się tak blisko, że go musnęła włosami. Dusza zaczęła w malarzu przestępywać z nogi na nogę. Zaszumiało mu we łbie, objął ją wpół, i wpił się w jej usta.

O biedny i szczęśliwy malarzu.

Wyrwała mu się i odskoczyła zdyszana w kąt pokoju.

— Co pan robi! Czyś pan oszalał?

Malarz stał na środku pokoju, również dyszący i patrzył na nią zawstydzony.

— Słowo daję, że nie chciałem. Głupi jestem i niech mnie pani za drzwi wyrzuci.

— Niegrzeczny pan jest; jeżeli się pan nie poprawi, to się pogniewamy.

— Poprawię się.

— Co pan sobie dopiero teraz o mnie pomyśli? Za kogo mnie pan weźmie? Myśli pan, że, kiedy kobieta jest samotna, to z nią sobie na wszystko można pozwolić. Czy nie tak? Czy pan tak nie myśli?

Malarzowi zbierało się na płacz. Chciał jej coś tłumaczyć, ale nie mógł.

— Będzie ktoś spokojny?

— Będę, słowo daję, że będę.

— No, to przeprosić. Tylko w rączkę. Nic więcej. Teraz już dobrze.

Chwila ciszy.

— Strasznie pan jest namiętny.

— Skądżeby znów!

— Doprawdy, że mi pan usta pokrwawił. Brzydki ktoś jest!

Malarz skrzywił się, jak dziecko.

— Proszę pani, ja nie chciałem, słowo daję, że nie chciałem. Tylko pani tak jakoś...

— Z pana jest dzieciak.