Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/137

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
113
KOBIETA Z SERCEM


— Niema za co, niema za co, drogi panie. Dostanie pan herbaty, potem pan będzie dziękował. A umie pan ładnie dziękować?

— Całuję rączki, zdaje mi się, że nie potrafię. Jestem trochę dziki człowiek.

— Ależ to tem lepiej...

Niewiasta, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, zaczęła mu się przyglądać figlarnie.

— Założę się, że pan jest, że tak powiem, poeta.

Malarz się oburzył.

— Niech pan Bóg broni, ja jestem malarz, proszę pani.

— Co pan mówi!? Malarz! To doskonale! Ach, malarze!...

— Co, proszę pani?

— No, nic... Chciałam powiedzieć, że malarze to jest bardzo zajmujący naród; genjalni ludzie, czy nieprawda?

Malarz miał już łzy w oczach.

— Ależ naturalnie!

— I weseli?

— Naturalnie!

— I piękni!

— Naturalnie!

W tem miejscu dusza malarza stanęła dęba, jak klacz przy przeszkodzie.

Niewiasta milczała przez chwilę, potem splotła ręce na kolanie i rzecze:

— Jakie cudne ma pan oczy!

— Zdaje się pani tylko, ja wogóle...

— Proszę nie przeczyć, nie przeczyć; po matce pan odziedziczył te cudne oczy?

— Trochę po ojcu, trochę po matce.

— A wolno wiedzieć, kto był ojciec pana?

Malarz począł sobie na gwałt przypominać, kto był jego ojciec.

— Mój ojciec, proszę pani? Szewc, że tak powiem, ale umarł.