Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/124

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
102
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— Cóż on?

— Kto? Mąż? Nie wiem; niech robi co chce. Nienawidzę go w tej chwili.

— Tyle razy mówiłaś mi, że go kochasz.

— Kto, ja?

— A tak, ty.

— To nieprawda, a jeśli kiedy mówiłam, to tylko tobie na złość.

— Dzieci ci nie żal?

Pochyliła głowę i rękoma objęła kolana. Wobec tego nie pytał dłużej, bo widocznie jej było strasznie żal dzieci.

Kobieta może nawet być hieną, może nienawidzieć męża, lecz dzieci kocha zawsze; wszak dzieci mają z ojca zwyczajnie tak mało! Można je tedy kochać bez narażania się na kolizję uczuć.

Atmosfera była przygnębiająca.

Śmierć się zbliżała naprawdę.

Oboje byli bladzi.

On miał przed sobą jeszcze trzy godziny tego okropnego czasu, w którym człowiek pakuje garderobę na tamten świat i rozmawia w międzyczasie z duszą, wymówiwszy jej mieszkanie w ciele.

Ona się ubrała starannie.

— Mój drogi, zapnij mi haftę tu pod szyją, boję się, żebym się nie przeziębiła.

— Wobec śmierci?

— A tak... Masz rację...

Nie przemówili już do siebie ani słowa. Milczenie to czuć było otwartym grobem.

Ale kiedy składała na jego czole ostatni w życiu tem pocałunek, chwycił ją spazm za gardło i dławił ją kocim ruchem. Nawet on usiłował mieć w oczach łzy.

— Będę się modliła do północy... potem ja...

I łkała.

On klęczał u jej stóp i drżał na całem ciele.

Przeczekał w tej pozycji aż do chwili, w której usłyszał, że schodzi po schodach.