Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/122

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
100
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— No tak!... — rzekł po milczeniu, które już nie wiedziało, co ze sobą zrobić.

— Żegnam cię po królewsku, mój jedyny — rzekła ona, albowiem nad tym frazesem myślała już trzy dni przedtem.

— Droga moja... — szepnął on, albowiem niczego przedtem nie obmyślił.

— Usiądź tu... bliżej... pomówimy o tem, wiesz...

— O czem?

— O śmierci...

Perspektywa trochę niewesoła, mówić o śmierci u źródła żywota i to w chwili, kiedy człowiek więcej myśli o konjaku, niżeli o śmiertelnej cykucie. Przeto z trudnością tylko zrobił gębę tragiczną.

— Mów...

— Jak tu strasznie cicho...

— Tak, tu jest bardzo cicho...

— Nikt tą ulicą nie jeździ...

— Przynajmniej bardzo rzadko.

— Ja bym się tu sama bała.

— Dzieciaku!

— I ty tu dzisiaj umrzesz!

— Co takiego? Aha! Tak! Dzisiaj...

— Jedyny mój!

— Och!

A potem:

— Jak ty silnie całujesz...

On posmutniał:

— To są pocałunki śmiertelne.

Więc mu ona zaczęła szeroko opowiadać, jak to właściwie będzie. Ona odejdzie i będzie się na kolanach modliła do północy, u siebie w domu; a kiedy wybije ta godzina, on umrze. Rewolwer roztrzaska mu głowę, tę biedną, ukochaną głowę, z którą największą radość miał na świecie tylko fryzjer.

— Masz rewolwer?

— Mam...

Spojrzała na niego podejrzliwie.