Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/119

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
97
LUDZIE TRAGICZNI


— Mój... — szepnęła.

— Co ci, dzieciaku?

— Nic... już nic... Ale będzie gorzej...

— O, psiakrew! — pomyślał...

— Kochasz mnie?

— Dziecko!

— Ale powiedz, czy mnie kochasz?

— Naturalnie, że cię kocham.

— Kiedy ty to tak zimno mówisz!

— Przecież wiesz, jak strasznie cię kocham.

— To dobrze... To będzie dobrze.

— Co jej jest? — myślał — na czem to się skończy?

Wstała nagle i wyprostowała się.

— Ty nie wiesz, z czem ja tu przyszłam.

— W istocie nie wiem.

— A mnie się zdaje, że tu wieje śmiertelny chłód...

— Co takiego?

— ...Śmiertelny chłód; Nie czujesz?

— Przepraszam cię, możeś ty trochę niezdrowa?

— Jestem zdrowa, jak nigdy.

— Więc co ci jest?

— To się musi skończyć!

Aha!... — pomyślał i krzyknął:

— Jezus! Marja!

— Tak, to się skończy... Ja mam dzieci.

On zwiesił smutno głowę.

— Ja mam dzieci, słyszysz?

— Wiem...

— I to się skończy! To się musi skończyć.

Oparła się jedną ręką o stół i była piękna.

On poszedł do okna i gwizdał.

Bardzo długi antrakt milczenia. Było słychać uderzenie jej serca i bzykającą gdzieś w kącie muchę.

— Pójdź tu... — szepnęła.

— Czego?

Odwrócił się i usiadł blisko niej.