Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/116

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
96
KORNEL MAKUSZYŃSKI


— Jezus! Marja!... Co ci jest?...

A ona zawyła jak do księżyca i zaczęła czkawką przez łzy.

— Nic... nic... nie gniewaj się...

— Może wody?...

— Nie trzeba, to... to... przejdzie...

On wiedział, że przejdzie, ale mu szkoda było czasu.

— Cierpisz? — zapytał, ale był trochę zły.

— Bardzo... ja okropnie cierpię...

— Dziecko moje!... najdroższe dziecko moje...

W tem miejscu wściekły już był zupełnie.

— Co to będzie, jeżeli ona tak zechce wyć przez godzinę? — myślał.

— Czego ten bałwan mnie nie uspokaja? — myślała ona — oczy będę miała zupełnie czerwone.

A potem:

— No... no... uspokój się... cicho... dzieciak ktoś jest... mój, strasznie mój...

— Już nie płaczę...

— Siąść tutaj... nie tam... tu... tak, główkę mi dać na kolana.

Czem prędzej wyjął z kieszeni pęk kluczy, aby jej nie gniotły...

— O, tak! Teraz już cicho...

— W oczy...

Znaczyło to, że należy zbliżyć wąsy do oczu i napoić usta solą łez.

— Jeszcze...

Osuszył jej oczy, jak przez kanalizację, lepiej nie było można.

Czekał teraz mniej słonej pociechy.

Ujęła jego rękę i nie mówiła nic.

Księżyc się tłukł po szybach i właził w kąty.

On spojrzał na nią ukosem, nie wiedząc jeszcze, o co jej idzie.

— Zwarjowała stara histeryczka — pomyślał.

A ona myślała, w jaki sposób zmienić teraz gabinet na sypialnię. Kobiety są zawsze nieszczere, jakby tego nie można było powiedzieć jasno i wyraźnie.