Page:Julian Tuwim - Czyhanie na Boga.djvu/115

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

BRZOSKWINIA



Słyszysz? Jest w tem słowie soczystość, jest cierpkawa słodycz rozgniecionej miazgi owocu: sok, spływający i spijany chciwie spragnionemi usty.

Mięciutka, okrągła, delikatnym puchem omszona, wabi mnie ta brzoskwinia, budzi pożądanie, chcę ją wargami pieścić, miąć w palcach lekko, pieszczotliwie gładzić i dmuchać w puszek aksamitny. Szkoda, że cała nie jest tak dziewiczo blado-różowa, jak w tem — patrz — miejscu... W brzoskwinię ciepłą, dłońmi mojemi utuloną, tak miękką już, że sok lada chwila puści, wpijam się tem wszystkiem, czem są usta... O, mięso kwietne! O, soku, któryś krążył w drzewie, pędzony tajemniczą Mocą Życia! Soku, którym nabrzmiał płód w cieple wiosny i słońca! Piję, piję, gniotę, wysysam!...

Czy całowałem usta twoje?



113