Page:Hanns Heinz Ewers - Żydzi z Jêb.pdf/162

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

chętnieby go jej dał, gdyby tylko mógł go schwytać. Lecz jest to niesłychanie trudnem — świerszcz ten już od tygodni jest w piekarni, lecz nikt go jeszcze nie widział. Matka weszła tedy do samej piekarni — powiadam Ci, kochany bracie — małe, czarne zwierzątko to było pierwszem, cośmy zobaczyli na podłodze. Dało się spokojnie schwytać przez matkę i zanieść do domu w pudełku od zapałek.

„Przypadek!“, zawołasz, kochany bracie. „Wszystko to przypadek!“ Nie powiadam wcale, że to coś innego! Każdy z osobna z faktów, o których dotychczas Ci doniosłem, i o których jeszcze Ci napiszę, może być przypadkiem. Lecz potem zbierz wszystko razem — i powiedz mi, czy może być ciągle jeszcze mowa o „przypadku?“

Taki jest stosunek matki do ludzi, zwierząt i roślin. Zobaczysz zaraz, jak się odnosi do innych rzeczy.

Do klejnotów nie przywiązuje najmniejszej wartości. Nosi ciągle jeszcze małą, czarną broszkę emaljową z Twoim — czy moim? — pierwszym ząbkiem. Klejnoty swe dawno już rozdarowała, niektóre leżą może jeszcze zapomniane w szafie. Dzieła sztuki wiszące i stojące w domu są Ci znane. Owe nieliczne z nich, które matka sama zebrała w ciągu życia, to wyłącznie niemal zwierzęta i potwory.