Page:Hanns Heinz Ewers - Żydzi z Jêb.pdf/152

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

świetle srebrzystem. Siedziałem tak cicho jak ona; czekałem, czekałem, aż się stanie cośkolwiek. Lecz nic się nie stało. Słyszałem, jak bił zegar na schodach; było właśnie pół do dwunastej.

Czułem, i byłem tego zupełnie pewny, że znajdowałem się tu wobec rzadkiej tajemnicy; lecz nie mogłem sobie jeszcze niczego skombinować. Nie działo się nic, zgoła nic. Nareszcie snać obudziła się z tego tranzu, westchnęła lekko raz lub dwa razy, potem uśmiechnęła się. Wstała, uśmiechnęła się ponownie, uczyniła parę niepewnych kroków w kierunku do okna. Była obecnie bezprzecznie zupełnie przytomna; widziałem, jak zerwała kilka zwiędłych liści geranjum i wyrzuciła je oknem. Następnie wróciła, nie zauważywszy mnie wcale w kącie mym, i pewnymi krokami udała się do sypialni.

Zakradłem się pod drzwi, nadsłuchiwałem. Słyszałem, jak się myła, rozbierała, jak się położyła do łóżka. Potem, po bardzo krótkim czasie spokojny oddech śpiącej. Cichutko wyszedłem z pokoju; na zegarze nie było jeszcze pół do pierwszej. Stan odrętwienia jej trwał tedy conajwięcej czterdzieści minut.

W następnych wieczorach kontynuowałem obserwację; wchodziłem cicho do buduaru jej, gdy się już cofnęła do sypialni i czekałem w kącie swym.